Joga w Indiach 2011 – wyprawa z Akademią Asan – część 1 – Old Delhi, Agra, New Delhi

Joga w Indiach 2011 – wyprawa z Akademią Asan – część 1 – Old Delhi, Agra, New Delhi

Dziś cześć I – od przylotu do wyjazdu do Hardiwaru, czyli pierwszy tydzień w Indiach.

Po 7 latach znowu w Indiach. Ciekawe, co się zmieniło. To szmat czasu, szczególnie teraz w dobie pędzącego czasu. W zasadzie, do dnia wylotu nie do końca do mnie docierało, że tam jadę. Do kraju, w którym czuje się jak w domu, do którego wracałem, kiedy tylko się dało. Do tego barwnego, chaotycznego tygla pełnego zmian i niespodzianek. 8 godzin w samolocie minęło w jednej chwili z miłymi akcentami wege posiłków indyjskiej kuchni.

Lotnisko w Delhi i pierwszy szok i to zgoła inny niż ten sprzed 10 lat, kiedy po raz pierwszy tam trafiłem. Pełen wypas, cisza i spokój, wyłożone miękkimi dywanami korytarze, czyściusieńkie i świecące – nabieram podejrzeń. Hala główna pięknie zdobiona, ze smakiem dobrane indyjskie akcenty. Wielkie srebrne dłonie w gestach pozdrawiających mudr witają przybyszy. Okęcie przy tym to jakaś bezduszna buda – nie ma żadnego akcentu wyróżniającego wschodnie rubieże euro kołchozu. Tutaj od razu widać, gdzie się trafiło – nowoczesne, nawiązująca do bogatej tradycji państwo. Trochę się smutno robi na chwilę, z grupy padają podobne spostrzeżenia i komentarze.

Sprawna, błyskawiczna odprawa (tradycyjnie jeden znajomy formularz na dzień dobry wypełniany w samolocie). No i prawie nikt na nas nie czeka… Nie ma złożonego z kilkuset osób komitetu powitalnego, walczących o każdego turystę taksówkarzy, nie widać żółto-zielonych tuk-tuków (rozbudowany motocykl z budką).

Jakiś taki podejrzany spokój, czuję się prawie osamotniony. Na zewnątrz już bardziej swojsko, leżące pokotem bezdomne psy, wałęsający się, grzebiący bambusowymi kijami w ziemi policjanci, jakieś snujące się postacie…. Wreszcie, jakby bardziej znajomo.

Jedziemy 3 pasmowym hajłejem w stronę Delhi po obu stronach plac budowy, czuje się trochę jak w Berlinie po runięciu muru. Jeden wielki plac budowy. Czy im się to wszystko nie pozawala? – mimowolnie przebiega przez głowę.

Dojeżdżamy – Paharganj. Drzwi się otwierają i oddycham z ulgą – nic się nie zmieniło, ten sam abstrakcyjny chaos, bajzel, bałagan, artystyczny nieład, brud, smród, pałętające się bezładnie postacie. Wybuchamy z Justą śmiechem jednym słowem – Pahargan.

Powoli jogini wydobywają się z autobusu z takim jakby niedowierzaniem. Main Bazar wygląda jak zwykle: jakby za dnia przeszło tędy tornado, dodatkową nową, atrakcją są pogruchotane fronty kamienic.

W 2010 Indie były gospodarzem jakiś ważnych sportowych wydarzeń, skończyło się to oczywiście wielką kompromitacją, ale w ramach przygotowań do igrzysk władze podjęły decyzję o uporządkowaniu Paharganju – jakby nie było to centrum miasta. Znaleziono jakieś stare, przedwojenne mapy, z których wynikało, że lokalni kupcy samowolnie zajęli część ulicy, dobudowując budki, przybudówki, nadbudówki itp. Władze dały kilka tygodni na rozebranie stojących dziesiątki lat samowolek. Oczywiście, nikt nic nie rozebrał. Przyjechała policja i wojsko i po kilkudniowych walkach z lokalnymi mieszkańcami wjechały buldożery, które dosłownie wycięły pas nielegalnych dobudówek. W efekcie zamiast elewacji są teraz niekiedy, jak odcięte nożem, fragmenty ścian z pokojów z obrazkami na ścianach, surrealistycznie wystającymi umywalkami itp.

Jest noc, jest prawie cicho. Idziemy do hotelu. Zgodnie z Justą stwierdzamy, że w takim wypasie to jeszcze w Indiach nie byliśmy: plazma w każdym pokoju, net bezprzewodowy, w zasadzie czysto. Oczywiście część osób nie ma materacy na łóżkach, brakuje kilku pościeli – no, ale przy 30 osobach – zdarza się;-). Obsługa sprawnie usuwa usterki.
Idziemy spać.

Śniadanie na dachu, na zewnątrz życie się budzi leniwie. Gdzieś o 11 zgiełk i kakofonia osiąga normalny, nieakceptowany dla osoby, która doświadcza tego po raz pierwszy, poziom. Schodzimy na ulicę, na twarzach większości uczestników wyjazdu maluje się wyraz niedowierzania.

Przemieszczamy się rikszami rowerowymi w 2 grupach po 8 riksz w kierunku muzułmańskiego, zabytkowego meczetu. Pierwsze perturbacje. Rikszarze próbują pozbyć się części pasażerów z naszej grupy przed ustalonym miejscem. Szybka interwencja Justy i moja – ruszamy dalej kawalkadą, ale z jednej rikszy dwójka naszych wysiadła i co gorsza, już zapłaciła. Rikszarz błyskawicznie rozpłynął się w przestrzeni – dalsza podróż na piechotę. Na szczęście już blisko celu. Przyjeżdżają kolejne riksze z drugiej grupy, nie ma jeszcze Krzyśka, a rikszarze chcą kasę i nagle rozmnażają się. Z 3 robi się 4 – każdy twierdzi, że kierował, choć mogło ich kierować tylko 3 – klasyka.

Nasi goście są już w świątyni, nie wiem, czy Krzysiek zapłacił szefowi i mnie wkręcają czy nie, nie wiem, który oszukuje. Robi się zbiegowisko z policjantem w centrum uwagi. Próbuję się uśmiechać i grać na czas – wreszcie podjeżdża Krzysiek z Gabrysią – Płaciłeś? Nie –ok. Chciałem dać 3 rikszarzom po 100 z napiwkiem – byliśmy umówieni na 80, ale cały czas jest ich 4, policjant i 30 osób dookoła, wszyscy się przekrzykują. W końcu odpuszczam, dostają 320 rupii, czyli po 80 na głowę bez napiwku – jeden jest oszustem, do końca nie wiadomo który. Te 20 rupii to mniej niż pół dolara – chodzi o to, żeby nie dawać się robić w bambuko, nie o kasę. 1:0 dla rikszarzy.

W świątyni znowu naciąganie, mimo spisanych na tablicy zasad próbują nas wkręcać w konieczność nieistniejących opłat, ubierają kobiety w jakieś komiczne szlafroki. Kilka osób od nas dało się wkręcić w naciągane opłaty, kilka ”w odwecie” nie uiszcza opłaty za aparat. Zaczyna się łapanka, kto ma aparat, okazywanie biletów. Nerwowa sytuacja. Goście z obsługi są agresywni – po chwili wyjaśniamy sytuację: oni naciągnęli 2 osoby bez aparatów na opłatę, a od nas 2 osoby wniosły aparat bez opłaty. Rozstajemy się w pokoju i zwiedzamy dalej. 1:1

Idziemy dalej na piechotę w kierunku delhijskiego Red Fortu. Jak japońska wycieczka jogini fotografują wszystko, co się rusza i nie rusza. W odpowiedzi jesteśmy fotografowani przez tubylców. Fota za fotę. Nie wiadomo, kto dla kogo większą atrakcją. Wędrujemy zatłoczonymi ulicami, chodnikami, wśród ludzi, tuk-tuków, samochodów, riksz, krów, kóz i bezdomnych psów.

Czas na posiłek. Wybieram lokalne kipiący życiem lokal chola batura i puri – cieciorka ze smażonymi w głębokim oleju plackami puri – wszystko powstaje na naszych oczach. Trudno uwierzyć, że jemy w takim miejscu, nikt z obsługi nie mówi po angielsku, chwilę zajmuje dogadanie się i umieszczenie w „lokalu” o powierzchni może 20 metrów kwadratowych 33 uczestników naszej eskapady. Posiłek kosztuje ok. 1, 5 pln za talerz – smakuje jak nigdy. Grupa nabiera powoli pewności siebie w kipiącej rzece ludzi, zwierząt i pojazdów. Kierujemy się do hotelu.

Kolejny dzień. 5.00 rano wyruszamy na stację. Ma na nas czekać super shatabi ekspres – indyjskie TGV, który zawiezie nas do legendarnego Taj Mahal. Shatabiego nie ma o czasie, w końcu jak wsiadamy, to porusza się w żółwim tempie. Jest mgła – na tory regularnie wchodzą ludzie i zwierzęta – super expres prawie stoi. 2-godzinna podróż wydłuża się o kolejne 3 godziny. W środku obsługa jak w samolocie, wege śniadanko. W końcu docieramy do owianej złą sławą Agry. Justyna zostaje na peronie z grupą, Krzysiek i ja idziemy negocjować z taksówkarzami, wiemy, ile kosztowało to w zeszłym roku.

Już na peronie zaczepia nas jeden z taksiarzy, nie potwierdzam, nie odmawiam. Wychodzimy na zewnątrz do „ naszego” taksiarza dołącza kolejny – szybko orientuje się, że znamy ceny. Proponuje nam podróż w rozsądnej cenie, równocześnie wmawiając, że zmieścimy się po 5 osób do samochodu, bo to wielkie auta. Trudno nam w to uwierzyć, ale manager jest bardzo przekonujący i ostatecznie z niedowierzaniem ulegamy, zamawiamy 7 aut. Czas na biurokrację – idziemy do tzw „pre paid goverment taxi office”- blaszanej budy gdzie się płaci za taksówki. Dyskretnie stajemy z boku i momentalnie rozpoczyna się niezrozumiała dla nas batalia – taksówkarze i policjant ustalają zapewne skład eskadry. Dzikie wrzaski i przepychanki trwają ok. 10 min – w tym czasie stoimy z boku, płacimy i dostajemy kwity, w końcu nasz „manager” na czele gromady taksówkarzy wyrywa się z okrążenia. Idziemy po grupę, podjeżdżają taxy – oczywiście są to mini autka, nie ma mowy o zmieszczeniu się po 5 osób – domawiamy kolejne auto i w drogę.

Taj Mahal robi wrażenie. Krzysiek opowiada historię. 2 godziny czasu wolnego. Piękna zieleń dookoła, można odpocząć. W międzyczasie orientuję się, że mój szwajcarski scyzoryk został w pociągu, po zjedzeniu śniadania poszedłem spać i kelner zawinął go razem z tacą – szkoda.

Wracamy do tax i dalej w drogę. Agra Fort – już na wejściu przysysa się do nas lokalny przewodnik, składając ofertę nie do odrzucenia, między słowami „Albo skorzystacie z moich usług, albo przy pomocy moich kolegów z obsługi uprzykrzę wam życie”. Chodzi o to, że Krzysiek, będąc naszym przewodnikiem, jest dla nich bardzo niepożądaną konkurencją. Postanawiamy, że sprawdzimy, co się stanie, jeśli nie ulegniemy. W razie czego ulec zawsze można. Pada nawet deklaracja że następnym razem nie wpuszczą Krzyśka do Fortu, ale w końcu gość jakby odpuszcza. Biorę go na stronę i dogadujemy się na sensowną stawkę. Sprawdziliśmy granice. Nasz przewodnik z nieskrywaną ekscytacją opowiada o setkach konkubin, kurtyzan i ogólnie pełnym przepychu i hulanek życiu, jakie wiodły dynastie Wielkich Mogołów. Ze szczególnym upodobaniem podkreśla pikantne szczegóły królewskich rozrywek, łypiąc dyskretnie okiem na uczestniczki wycieczki. Sensacyjne detale nakręcają jednak chyba głównie naszego hinduskiego czacza.

Powrót. Na parkingu zostajemy „zaatakowani” przez grupę najwyraźniej zdesperowanych ulicznych handlarzy, bramy fortu właśnie zamknięto. To dla nich ostatnia tego dnia okazja na jakiś zarobek, są wybitnie natrętni. Kilku joginów dokonuje zakupów, dla handlarzy często te kilka dolarów to dzienny utarg.

Obiadokolacja w bardzo przyzwoitej i czystej restauracji Maya – sprawdzone podczas poprzednich wyjazdów przez Krzyśka miejsce. Po posiłku zamierzamy pojechać na lokalny bazar. Nasz „taxi-Manager” donosi, że bazar zamknięty, nasz pociąg spóźniony o 2h i że ma dla nas super propozycję.

Super propozycja to odwiedzenie bez zobowiązań kilku sklepów z: marmurem, materiałami i biżuterią. Początkowo wzbraniamy się – znamy ten proceder – taksówkarze i przewodnicy dostają procent od pieniędzy wydanych przez turystów. Nie chcemy wpuszczać naszych joginów na minę, z drugiej strony nie mamy alternatywy do pociągu 2h + podobno 2 h spóźnienia w sumie 4h. Konsultujemy z grupą i jest decyzja – jedziemy.

Wjeżdżamy na podwórko z pawilonem, w którym jest kilka sklepów, przed sklepami przy szklaneczce czaju zasiada zblazowana ekipa sprzedawców. Na nasz widok najwyraźniej ożywiają się. Zaczyna się szał zakupów – rzeczy są piękne, ale dość drogie. Kamieniarze organizują pokaz cięcia i inkrustacji marmuru kamieniami szlachetnymi w taki sam sposób, jak setki lat temu ich dziadowie dekorowali biały marmur Taj Mahal. Pokaz robi wrażenie.

Wsiadamy do taksówek, nasz kierowca żartuje, że Ula – jedna z uczestniczek – może kierować. Ula bez słowa odpala brykę i ruszamy – kierowca zostaje w szoku na chodniku. Po kilkunastu metrach stajemy – nasz taxi driver jest zaskoczony, że „lady’s driving”. Jedziemy na stację. Rozliczamy się i rozstajemy z naszym „taxi manager” w bardzo przyjaznej atmosferze.

Pociąg jest rzeczywiście spóźniony 2,5 h. Spóźnienie narasta do 3,5h. Poczekalnia Upper class jest duszna i ciasna – nie da się wytrzymać. Koczujemy na peronie, kakofonia niekończących się komunikatów z ryczącego głośnika. Zastanawiamy się nad wynajęciem autobusu, ruszamy z Krzyśkiem na poszukiwania. Zamiast autobusu na środku zatłoczonej mimo późnej pory ulicy natykamy się na wracającego właśnie do domu z pracy na motorku naszego „taxi managera”.

Zabiera nas do pobliskiej budki na szklaneczkę czaju i organizuje przez komórkę autobus.
W końcu okazuje się, że z tym autobusem to skórka za wyprawkę – wolniejszy, nie może wjechać do Delhi tylko gdzieś na obrzeża etc. Raz jeszcze dziękujemy naszemu kierowcy i wracamy na peron.

Z 3,5 opóźnieniem nadjeżdża indyjskie TGV. Wsiadamy. Pytam się kierownika pociągu, czy jest ta samo obsługa co rano, dopowiada twierdząco. Odnajduję kelnera, który rano serwował jedzenie, zagaduję – po chwili zwraca mi scyzoryk. Odpalam znaleźne i dziękuję, dla niego taki nożyk to majątek. Zjadamy pyszny indyjski wege posiłek i nad ranem jesteśmy w hotelu.

Kolejny dzień objazdówka autobusem po New Delhi, kilka świątyń hinduistycznych, obserwatorium astrologiczne, świątynia lotosu – finansowanej przez ONZ i lansowanej nikomu nieznanej, nowej globalnej religii- bahaizmu (pojawiają się jakieś takie mimowolne skojarzenia z bachanaliami i Baalem). Imponująca, nowoczesna budowla, szmat ziemi, w sklepieniu 2 pentagramy, pracownik – niebieskooki Niemiec nie potrafi wyjaśnić ich pochodzenia. Czytam, otrzymaną w języku polskim(!), broszurkę – kilka frazesów typu kochajmy się wszyscy i na koniec punkt kluczowy: bezwzględne posłuszeństwo wyznawców bahaizmu władzy państwowej. New Word Order w New Delhi – tego się nie spodziewałem.

Wracamy popołudniową porą do hotelu. Jogini rozpełzają się po sklepikach Paharganju, szlagierem są szaliczki i wełniane kocyki. O 22.00 zbiórka, wyruszamy na stację na pociąg do Haridwaru. Większość ekipy już w lokalnych kolorowych ciuszkach, pozawijana w koce i szale. Barwna kawalkada rusza na dworzec, tym razem wszystko punktualnie, ale nie ma na tablicy naszego pociągu. Zorientowanie się, co i jak o tej porze jest dość kłopotliwe, w końcu docieramy do stadion manager, który rzuca tylko – peron 14.

Do pokonania wysokie schody nad torami na drugą stronę – dla tych z walizami ścieżka zdrowia. Wsiadamy do sleepera air condition (taka ichnia kuszetka) – takim jeszcze nie jechałem, czyściutko i elegancko.