Joga w Indiach i Nepalu 2013 – śladami Buddy – część 5; trekking, atak na Poon Hill

Joga w Indiach i Nepalu 2013 – śladami Buddy – część 5; trekking, atak na Poon Hill

Kolejna wyprawa do Indii z Akademią Asan ma bardzo wiele atrakcji: trekking w regionie Annapurny (tzw. Poon Hill Trek), odwiedzenie wszystkich 4 miejsc związanych z nauką Buddy (Lumbini, Bodh Gaya, Sarnath, Kushinagar), wizyta w Parku Narodowym Chitwan, spływ pontonami po rwącej himalajskiej rzece etc. Oto piątą część moich wrażeń.

Z samego rana startujemy autobusem do Nayapul. Nasza 26-osobowa grupa przepakowana w małe plecaczki, jedzie z nami 3 Nepalczyków. Punkt startowy nie zmienił się zbytnio, ale na dole wsi droga, którą w tumanach kurzu, mijają nas jeepy i autobusy – tego kiedyś nie było.

Wędrujemy rozjeżdżoną przez samochody, pełną drobnego pyłu drogą – trochę słabo. Spotykamy pięcioosobową grupę Polaków idącą do ABC (Annapurna Base Camp). Jeden Polak= Jeden Nepalczyk do obsługi. Po ledwie 3 godzinach docieramy do naszej uroczo zlokalizowanej lodży. Pełen relaks.

Dziś jest nepalski nowy rok. 2069 się kończy 2070 zaczyna. Próbujemy ustalić punkt startowy – nasz główny przewodnik Hum – mówi, że było to powstanie Pashipatunati – dzielnicy Katmandu, gdzie po dziś dzień odprawia się ceremonie pogrzebowe i pali ciała zmarłych. Powstanie miejsca zainicjował jakiś święty pielgrzym i na pamiątkę zaczęto odliczać czas od tego punktu.

Przypominam sobie, jak jeszcze w liceum w jednej z niewielu księgarni z zagranicznymi książkami w Warszawie, znalazłem piękny album „Honey hunters of Nepal”. Fotografie wykradających dzikim pszczołom miód Nepalczków, balansujących na ręcznie plecionych linach i drabinkach dziesiątki metrów nad ziemią zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Potem film „Himalaya-Caravan” tego samego autora i decyzja zapadła. W 1999 po raz pierwszy polecieliśmy z grupą przyjaciół do Nepalu. Pytam Huma o honey hunters, a on na to, że tam, gdzie mieszka wzywa się honey hunters sezonowo i cała wieś jak na zdjęciach Erica Vali z garnkami, miskami zbiera się pod balansującymi w przestrzeni akrobatami. Miód kapie z wysokości. Z jednego miodobrania może być i 50 kg miodu.

Zaczynamy pytać Huma o inne rzeczy. Odpowiada w ujmujący szczery, prosty i mądry sposób. Pochodzi z kompletnie odległej części Nepalu, do jego rodzinnego domu od autobusu idzie się przez trzy dni. Jak mówi, ludzie żyjący tam, rodzą się, żyją, ciężko pracując i umierają tam szczęśliwi, nie mając prądu, telewizji, radia. Hum mówi, jak ludzie we wsi dziwili się, jak do telewizora mieści się tylu ludzi, jak tam wchodzą, do takiej małej skrzyneczki.

Nieszczęście pojawia się, kiedy zaczyna pojawiać się wizja łatwiejszego życia, wygodniejszego życia. Zaczyna porównywanie się, pogoń za innym, lepszym. Hum opowiada o tym, jak wygląda życie, gdzie wciąż ważne jest wspólne działanie i żyje się bez pieniędzy. Jak ktoś chce wybudować dom – zbierają się sąsiedzi i budują wszyscy razem. W miejscach turystycznych takich, w jakim jesteśmy, już to wygląda inaczej: trzeba zapłacić za budowę pokoi dla gości, ale dom rodzinny powstaje jeszcze społecznie. Bez wzajemnej pomocy i działania razem nie ma opcji przetrwania. W jego rodzinnych stronach ludzie nie używają pieniędzy, bo ich po prostu nie mają. Później na szlaku zastanawiamy się, kiedy to się zmieniło. Kiedy był początek obecnej alienacji w „naszych, cywilizowanych” społeczeństwach.
Czy jak pojawiły się maszyny, których nie dało się wyprodukować w ramach skrzykniętej załogi sąsiadów. I dlaczego do dziś nie wykształcono uczciwego, nowego systemu dystrybucji dóbr w sytuacji, kiedy są tak różne specjalizacje.

Tomek opowiada o książce jakiegoś Chińczyka („Wojna o pieniądz”), gdzie gość opisuje, jak od kilkuset lat kilka rodzin poprzez bardzo sprawne zarządzanie pieniędzmi i informacją kontroluje większość światowych wydarzeń i zasobów.

Najbardziej intratnym przedsięwzięciem jest wojna i kryzys. Dzięki niej bankierskie rody Rotschildów i innych od kilkuset lat pomnażają swoje fortuny, finansując i kredytując obie strony konfliktu. Nawet sposób wojowania zmienił się na potrzeby bankierskich operacji. Do jakiegoś momentu konflikty wyglądały mniej więcej jak powiada Tomek, a pisze Chińczyk tak: spotykały się 2 armie, strzelały do siebie w bitwie, aż jedna wyginęła. Panowie królowie ustalali, kto ile ma zapłacić karniaka i szlus. Ale z perspektywy pożyczających królom pieniądze banksterów takie relatywnie szybkie załatwienie sprawy nie bardzo było w smak. Bo konflikty były finansowane z pożyczanych przez monarchie pieniędzy. Więc im więcej król pożyczy, tym więcej z procentów zarobią chłopaki. Poprawiono więc technologie prowadzenia wojen, żeby mogły trwać jak najdłużej. System działa bardzo sprawnie po dziś dzień, nie tylko w odniesieniu do wojny. Jak się król zastanawiał, skąd weźmie kasę, żeby oddać poradzono, żeby zaczął sprawnie ściągać podatki, przerzucając de facto koszty wojen na zwykłych obywateli. Profity zbudowały przez setki lat niewyobrażalną potęgę bankierskich klanów, które faktycznie zarządzają tym łez padołem.

Chińczyk opisuje historię konfliktów, wojen, kryzysów, giełdowych krachów, ukazując cały proces tej feralnej dla nas akumulacji.