Joga w Indiach 2012 – Indie Północne – druga wyprawa z Akademią Asan – część 3

Joga w Indiach 2012 – Indie Północne – druga wyprawa z Akademią Asan – część 3

Ceremonia zamykania indyjsko – pakistańskiej granicy to wydarzenie, które można oglądać codziennie. I codziennie jest celebrowane. Polscy jogini najdłużej, bo 5 dni byli w Dharamsali: zwiedzali, praktykowali u Sharata Arory. W Delhi zwiedzili świątynie Nilanandy.

Wsiadamy. Kierunek Amritsar – święty nektar „sikhijski Watykan” jak mawia Krzysiek. W pociągu gra w karty – króluje makao, filmy na laptopie, kalambury – podróż mija bezproblemowo, jak na koloniach. Jesteśmy w krainie Sikhów. Stanowią 2% ludności Indii, ale są widoczni wszędzie, po części ze względu na charakterystyczny wygląd: turban, broda, bransoletka, grzebyk i obowiązkowy nóż albo szabelka, po części dlatego, że opanowali kluczowe dziedziny życia: transport, policja, armia. Ze względu na swoją przedsiębiorczość i silne poczucie wspólnej tożsamości zwani Żydami Azji. Cieszący się znakomitą reputacją w tych stronach, uczciwi i bardzo rzetelni. Mieszkają głównie w Pendżabie, do którego właśnie przyjechaliśmy.

Docieramy do hotelu, który znajduje się tuż obok słynnej złotej świątyni. Szybki prysznic i lecimy busikami do Atari – na słynną ceremonię zamykania indyjsko-pakistańskiej granicy. Jesteśmy na styk, w czasie przeszukania przy wejściu, oddaję do depozytu scyzoryk, mają oddać później.

Docieramy do granicy, huczy muza, wokół wrzeszcząco-tańczący tłum. Opisać się tego nie da – trzeba zobaczyć, a i to do końca nie da rady, trzeba tam po prostu być. W kilku słowach: na jednym z dwóch (na kilka tysięcy kilometrów granicy!) działających przejść granicznych pomiędzy skonfliktowanymi jak coca cola z pepsi nuklearnymi mocarstwami codziennie, podkreślam codziennie, odbywa się uroczyste, połączone z ogromną pompą, wojskową paradą i kilkoma tysiącami widzów zamykanie o zachodzie słońca bramy granicznej. Przy czym ceremonia odbywa się symultanicznie po obu stronach granicy z udziałem snajperów, wodzirejów, kompanii reprezentacyjnych i kilku tysięcy osób po każdej stronie. Sound systemy, kogucie okrzyki dowódców, wymachy nogami do nieba, komiczne truchtanie, prężenie się wystrojonych żołnierzy. Absolutnie odjechana, surrealistyczna, niepoważna, komiczna z naszego „europejskiego” punktu widzenia choreografia, przy pełnej powadze i zaangażowaniu po obu stronach. Zagrzewający, jak na stadionie do boju, wodzirej, wojownicze okrzyki tłumu typu wielkie Indie zwyciężają (po naszej stronie i analogiczne po przeciwnej), wzajemne przekrzykiwania się, wymachiwanie pięściami. Komedia na żywo z pełną powagą, aż trudno uwierzyć, że to naprawdę i że to na serio.

Na koniec dowódcy przybijają jakby nigdy nic piątkę, zamykają bramę, ściągają flagi – dokładnie w tym samym momencie, snajperzy opuszczają swoje stanowiska i tłum się rozchodzi. Niestety, okazuje się, że mój scyzoryk zaginął tym razem definitywnie w akcji.

Wracamy do hotelu, kolacja – lokalni kuchmistrze nie przewiedzieli chyba, ile potrafią zjeść wygłodniali, polscy jogini. Idziemy w kilka osób do złotej świątyni, jest czynna non stop. Czysta, interesująca, zadbana i naprawdę złota.

Kolejny dzień na śniadanie poza standardowymi potrawami udało się zamówić prawdziwą, dobrej jakości dokhlę – mój indyjski przysmak nr 1 – serwowany z ostrymi papryczkami chili. Idziemy grupą do złotej świątyni – z religijnych obiektów, które miałem okazje odwiedzać, jest zdecydowanie przyjazne. Pośrodku jakby sztucznego wielkiego stawu, zawierającego „święty nektar”- wodę, którą pielgrzymi piją, w której się kąpią wraz z wielkim rybami, stoi złota świątynia zawierająca święte księgi Sikhów.

W malutkiej świątyni jest wyjątkowo cicho, ludzie czytają, modlą się. Nieprzerwany strumień pielgrzymów przepływa non stop przez to święte miejsce. Cisza, tego nie dało się zaznać w hinduskich świętych miejscach.

Wracamy do hotelu. Przyjeżdża Radżu – nasz znajomy z Goa. Od teraz będzie organizował nasze przejazdy i noclegi w Dharamsala. Ładujemy się do 3 dużych busów. Podróż do Dharamsli trwa cały dzień, z przystankiem na pyszny obiad po drodze. Jedziemy przez piękne rolnicze tereny. Cały czas towarzyszy nam specyficzny zapach konopi indyjskich, których całe chaszcze rosną na poboczach drogi. Dojeżdżamy o zmroku. Jest wyraźnie zimniej. Taki polski kwietniowy wieczór. Od miejsca, gdzie zatrzymują się busiki do naszych kwater trzeba zejść z 50 m stromą kamienną ścieżką. Jesteśmy rozlokowani w 4 budynkach, zlokalizowanych wokół Himalayan Iyengar Yoga Center Sharata Arory, gdzie będziemy mogli ćwiczyć.

Zakwaterowanie w standardzie raczej Goa niż hoteli, które do tej pory odwiedzaliśmy. Proste, pokoje sprzątnięte w standardzie hinduskim (czyli brak sprzątania). Nieświeże poszewki. Trochę się robi zamieszanie. Biegamy z Krzysiem i Radżu, rejestrując kolejne usterki i braki. Kilka osób chce zmienić pokoje. Staramy się ogarnąć sytuację.

Rano zajęcia u Sharata w sali. Była to najpiękniejsza sala do jogi, jaką widziałem. Niestety, ze względów praktycznych piękna kamienna podłoga została izolowana i wyłożona imitującymi drewno panelami, w sumie nawet nie wygląda najgorzej.

Gorzej ze ścianami, które niegdyś też z pięknymi kamiennymi akcentami, teraz w ramach docieplenia zostały częściowo obłożone drewnopodobnymi płytami a’la meblościanka z PRL-u. Trochę szkoda, ale samo obejście piękne, sala ma kształt taki, jak w Punie, wyposażenie w pomoce wzorcowe, łącznie z ciężkimi workami, które zamiast piachu zawierają jakiś górski żwir.

Po zajęciach pyszny obiad przygotowany przez Radżu i jego załogę. Jemy w zaaranżowanej specjalnie dla nas sali na dachu jednego z budynków. Po posiłku spacer całą bandą do McLeod Ganj, znajdującego się 15 min drogi od nas miasteczka, gdzie normalnie rezyduje Dalaj Lama.

Miasteczko wygląda jak kiedyś. Jedyna różnica, którą odnotowałem to, że tzw. Tybetańscy „mnisi” już chyba wszyscy mają złote zegarki, a co bardziej przedsiębiorczy w ramach skromnego życia śmigają z najnowszymi iphonami 4G. Stragany pełne „buddyjskich” gadżetów, ozdób, świecidełek. Z ostatniego pobytu zapamiętałem, że duża liczba młodych mnichów związana była z pomysłem zachowania w ten sposób tożsamości narodowej Tybetańczyków. Zamiast do wojska na dwa lata na mnicha. Ale pomysł chyba nie wypalił do końca, poza tym, że do końca zdewaluował się szacunek, jakim ludzie świeccy otaczali niegdyś mnichów. Mnisi przestali być naprawdę mnichami, a młodzi Tybetańczycy wybrali błyszczące motory.

Pytam Radżu o Tybetańczyków. Z lekkim zażenowaniem opowiada o postępującym upadku: tzw. „mnisi”, którzy mają żony, mnisi, którzy w zależności od potrzeb zmieniają ciuszki i styl życia, obsypywani do niedawna przez naiwnych westmanów drogimi prezentami. Ogólnie Tybetańczycy ze statusem uchodźców, rządowym wsparciem mają dużo łatwiejsze życie niż inni mieszkańcy.

Wieczorem Krzysiek zagadnięty o podróż do Tybetu wbija gwóźdź do trumny, opowiadając o swojej wyprawie, przygodach i odczuciach, które sprowadził do twierdzenia, że w Tybecie spotkał najmniej przyjaznych ludzi w Azji, a największą gościnność i pomoc okazywali okupanci – Chińczycy. Inaczej to wszystko wygląda, jak się z bliska przyjrzeć, niż w telewizji.

Wieczorem Sharat i Beata (jego polska towarzyszka życia) przychodzą do nas na kolację. Sharat zgadza się poprowadzić dla nas specjalną lekcję pokazową następnego dnia rano. Beata nagrywa lekcję, przypada mi rola tłumacza.

Czas w Dharamkocie (tak się nazywa wioseczka położona 2 km od McLeod Ganj), w której mieszkamy spokojnie. W wioseczce na samym szczycie jest centrum medytacji Vipassana, obok centrum medytacji tybetańskiej, trochę poniżej szkoła jogi Sharata. W górnej części uliczka z kilkoma restauracjami i hotelami, okupowana przez kopcących non-stop dżointy Izraelitów. Palący zioło przesiadują, a zasadzie polegują dzień i noc w kilku lokalach w górnej części wioski. Pozostali medytująco-jogujący krążą stromymi ścieżkami pomiędzy centrami medytacji, szkołą jogi, a tybetańskimi bazarami.

Punktem centralnym naszych wędrówek jest stojący przy głównej drodze ogromny, metalowy kontener na śmieci, gdzie, o dziwo, mieszkańcy wyrzucają śmieci. Jest to miejsce odwiecznej batalii lokalnych gangów małp i psów. Psy, które dla ludzi są bardzo przyjazne i krążą swobodnie po okolicy, rywalizują z małpami o dominację nad śmietnikiem. Jeśli psy są dwa, jeden ubezpiecza tyły, drugi cały przez klapę wskakuje do śmieciowego eldorado, przepłoszone małpy, prychając przeskakują na okoliczne drzewa. Jednak, jeśli małp jest więcej i gang w sile np. 20 osobników okupuje śmietnik, psy zaczynają czuć się nieswojo. Ośmielone małpy zeskakują na ziemię i, szczerząc kły, próbują przeganiają czworonogów. Śmietnik nigdy nie pozostaje bez gospodarza, czasem zamienia się w paśnik dla nie wiedzieć skąd przybyłych koników, czasem wcześnie rano, idąc do ośrodka vipassany, widzę, że, korzystając z ospałości okupantów, odwiedza go czujna mangusta. Nic się nie marnuje.

Nasz plan dnia wygląda podobnie. Zajęcia jogi rano, pyszny przygotowywany na naszych oczach lunch, czas na spacery, wycieczki, szoping u Tybetańczyków, wieczorna joga, kolacja, filmy.

Radżu zabiera część grupy na wycieczkę po okolicznych pagórkach 2500 m. Kąpiemy się w lodowatym wodospadzie. Radżu skacze po skałach jak kozica, w końcu wskakuje na bombę do prawdziwie lodowatej wody, do której my pokracznie zsuwamy się po skalnej pochylni. Najbardziej lodowata kąpiel w życiu, ale samopoczucie po wyśmienite. W drodze powrotnej poznajemy prawdziwego Anglika, który prowadzi post-kolonialny pensjonat z przepięknym punktem widokowym.

Jadę z Sharatem i Beatą zobaczyć powstający kilkanaście kilometrów od Dharamkot nowy ośrodek jogi Sharata, przeznaczony do intensywnych kursów. Zlokalizowany jest niżej, ale w sercu dzikiej przyrody, w środku niższych pasm gór. Położony po obu stronach górskiej rzeki ashram, mimo że jeszcze nieskończony, jest imponujący. Zakwaterowanie dla 40 osób, wielka sala do ćwiczeń z widokiem na góry, pięknie wkomponowane w krajobraz „grzybkowate”, owalne budynki.

Sharat pokazuje rodem z pałaców Wielkich Mogołów rozwiązania starożytnej klimatyzacji i ogrzewania – oparte o cyrkulację powierza i wody. Teren ma z 7 hektarów i jest naprawdę piękny. Zjadamy obiad, pierwszy raz próbuję kerili – super gorzkiego a’la zmutowanego ogórka, o goryczy nieporównywalnej z niczym innym. Posiłek przygotowuje niesamowity pracownik Sharata, będący mistrzem budowlanym w praktycznie każdej dziedzinie plus ogrodnikiem i kucharzem.

Dharamsala – jak umownie nazywamy naszą bazę – nie jest aż takim chill-outem jak Goa, cały czas przemieszczamy się góra – dół pionowymi schodami, ale świeże powietrze, piękne 30-metrowe iglaste drzewa, widoki i ogólnie górska atmosfera, mi osobiście bardzo odpowiadają. Czasem popaduje deszcz, czasem praży, ale bez przesady, słonko. Czas mija szybko, pora wracać.

Radżu organizuje samochody, którymi jedziemy na stację kolejową do Patankotu. Po drodze zatrzymujemy się na szklaneczkę czaju w rodzinnej wioseczce Radżu. Poznajemy jego rodzinę: piękną żonę, siostrę, tatę i dwójkę dzieci. Aż trudno uwierzyć, że Radżu, nasz rezolutny i przedsiębiorczy przewodnik, pochodzi z tak totalnie zapadłej wioseczki. Jeszcze bardziej go podziwiam.

Podróż do Dehli mija bez emocji, ze stacji do naszego ulubionego Hari Piorka. Czas na ostatni szoping na Pahargandżu. Po drodze ze stacji namierzam „Bengali Sweet shop”- gdzie na 90% dostanę na śniadanie świeżą dokhlę. Namawiam Kamilę, która z kolei uwielbia cukrowe gulab dżamuny i inne ekstremalne słodkości, na poranną wycieczkę. Rikszą podjeżdżamy do cukierni. Oczom nie wierzę – 5 rodzajów dokhli: klasik, pikantna, z jakimś takim dziwnym makaronem, z sosem miętowym i paneerem i na dodatek dokhla – idli. Imponujące. Kamila zamawia swoje kule, ja pudła dokhli z pikantnymi chilli. Po jakimś czasie z trudem wytaczamy się z cukierni. Indian breakfast.

Krzysiek proponuje nam odwiedzenie, jak to nazwał tajemniczo: „świątyni szatana”, jakiegoś nowego kompleksu świątyni, który odwiedził poprzednio, ale nie miał czasu zgłębić, o co chodzi. W klika osób jedziemy metrem. Miejsce jest dziwne nie można mieć nic przy sobie, dosłownie nic: komórki, aparatu, torebki (?), plecaka (?), nie wspominając o jedzeniu, zapalniczkach, scyzorykach, obcinaczkach do paznokci i innych terrorystycznych narzędziach. Jedziemy na czysto, żeby nie oddawać do depozytu.

Po wyjściu z metra widać imponujący kompleks. Szczegółowa, wywołująca wewnętrzny sprzeciw i chęć rozkręcenia rozróby, kontrola z macanką (ach, te amerykańskie zwyczaje) i wbitka do środka.

Kompleks jest imponujący, a jak dowiadujemy się, że powstał w 5 lat – nie chce się wierzyć. Niesamowicie precyzyjne, szczegółowe rzeźby w marmurze, ornamenty jak ze starożytnych hinduistycznych świątyń. W środku czyściutko, świetna organizacja, czuje się człowiek jak nie w Indiach. Wszystko poświęcone żyjącemu XVIII/ XIX w Swamiemu Nilanandzie, o którym wcześniej nigdzie nie słyszałem. Jak to Dżasta ujęła taki „nowy Budda”. Na ścianach malunki przedstawiające sceny z życia Nilanandy, uderzająco podobne i przypominające życie Buddy.

Postanawiamy z Krzyśkiem i kilkoma osobami pójść na pokaz 40 minutowego filmu o Swamim. Wielka sala kinowa z gigantycznym ekranem, słuchawki z angielską wersją. Oglądamy mini superprodukcję. Okazuje się, że Nilananda był 11 letnim chłopcem, kiedy opuścił dom rodzinny i rozpoczął swoją wieloletnią podróż dookoła Indii. Wędrował boso w przepasce na biodrach przez ośnieżone Himalaje, w cudowny sposób przetrwawszy w -40 stopniowych mrozach.

Etos samotnego sadhu, zaopatrzonego jednakże w brammińskie gadżety: sznureczki, modlitewnik, różaniec i specjalną laseczkę, na której podpiera się rękę, odmawiając różaniec. Chłopiec z jednej strony wygłaszał uniwersalne prawdy i krzewił jedność wszystkich religii, z drugiej strony odprawiał wszystkie ceremoniały, obrzędy, rytuały, które z uniwersalną nauką nic wspólnego nie miały. Taka hinduistyczna wersja Buddy – Bhgavana – w pełni oświeconej, wyzwolonej osoby. W końcu, po okrążeniu blisko całych Indii, Swami osiada w Gudżaracie, (co mnie cieszy niezmiernie, bo już wyczuwam dokhlę – gudżaracki przysmak w tzw: „food corner”). Po obejrzeniu sprawnie zrealizowanego filmu trudno nie żywić sympatii do tego, jak autorzy podkreślają, pierwszego dziecięcego Swamiego. Z drugiej strony rozmach obiektu, ilość wpompowanych pieniędzy i tempo, w jakim to powstało nasuwają jakieś dziwne myśli.

„Tak się robi historię” – śpiewał Kazik i nam się z Adasiem jakoś ta piosnka przypomina. Wszystko jest niby ok. i tip top, aż niepodobne do Indii. Już raz mieliśmy takie odczucia, odwiedzając nowoczesną „Świątynię Lotosu”. Jej fundatorzy – bahaici bez ogródek napisali że: „(…) jest spełnieniem Nowego Porządku Świata” – dosłownie użyte słowa w anglojęzycznej ulotce – New World Order. A główne punkty „nowej, światowej religii” to, spisując z wydanej przez nich i rozdanej nam po polsku (!) ulotki,: „bezwzględne posłuszeństwo władzy danego kraju” (!)

Tutaj aż takiego parcia na posłuszeństwo nie czuć, ale w porównaniu z rozmachem obiektu Nilanandy – świątynia Lotosu wypada bladziutko. Może wielcy architekci światowego ładu doszli do wniosku, że w Indiach nie da rady z bahaickimi ogólnikami i musi zahulać coś bardziej lokalnego, zakorzenionego mimo wszystko w kulturze i tradycji. Z pobieżnego przekazu, jaki otrzymaliśmy, Nilanadna nie zaproponował żadnych rewolucyjnych technik jak Patanjali (yoga), Budda (Vipassana).

Słowa, słowa, słowa, piękne, znajome, bardzo ogólne do wykorzystania w każdej sprawie. Nie ma się do czego przyczepić, ale też nie ma żadnego konkretu. Taka może próba skanalizowania i ukierunkowania wiernych w bardziej uporządkowany, zorganizowany i być może bardziej kontrolowany sposób. Jakbym jakiś ład budował, do szału mogłaby doprowadzić anarchiczna, dowolność i mnogość „boskich” emanacji hinduizmu, w końcu porządek musi być (nawet w Indiach).

Po filmie ruszam do „food korner” super zorganizowanej w stylu fast food restauracji, gdzie można dostać rarytasy z różnych stron Indii. Jest i dokhla i Idli i masala dosa dla chętnych. Ilość coli w kubeczku może rozczarować, a już na pewno Amerykanów, bo sprzedają po 150 ml w kubku. Spotykam resztę grupy, nadchodzi burza – zmykamy do metra.

Powrót do hotelu, przepak do samolotu. Ale szybko czas minął. Żegnamy się z Krzyśkiem, który ma lot tureckimi liniami kilka godzin po nas (podobno jedzenie fenomenalne). W szwajcarskim samolocie jedzenie jest fatalne. Przesiadka w Zurichu. Bezlitosna, lotniskowa ochrona zabiera hermetycznie zapakowane indyjskie soczki z gujavy, które próbuję przemycić dla żony. Ktoś inny przechodzi z nożem, niezbadane są wyroki boskie. Dwie osoby z grupy gubią się gdzieś podczas transferu, orientujemy się przy bramce, prosimy o ich wezwanie. Szwajcarzy nie chcą powiedzieć, czy już weszły do samolotu, czy nie, „top secret”. Musimy wsiadać, w samolocie okazuje się, że ich nie ma. Dzwonimy na komórkę. Gdzieś się oddzieliły od grupy, obsługa nie chce ich już wpuścić do samolotu, polecą do kraju następnym samolotem.

Wystarczyło, żeby nas Krzysio zostawił na kilka godzin i taka wtopa. Lot do Polski trwa błyskawicznie. Wszystkie bagaże dotarły.